Szpital
psychiatryczny – miejsce, w którym tak naprawdę nikt nie chce się znaleźć. Po
korytarzach codziennie snują się ludzie z przeróżnymi zaburzeniami
psychicznymi. Cisza przerywana jest pojedynczymi odgłosami. Czasami to stukot
drewnianych butów pielęgniarek; innym razem szaleńczy śmiech któregoś z
pacjentów, a jeszcze kiedy indziej spazmatyczny szloch. Poszarzałe ze starości
ściany, gdzieniegdzie „ozdobione” zaschniętymi wymiocinami. Brudna podłoga,
wyłożona popękanymi płytkami. Obsypujący się sufit, na środku którego wiszą
pojedyncze lampy w równych od siebie odstępach. Jednak większość z nich jest
popękana lub przepalona, przez co w nocy tak naprawdę prawie nic nie dają.
Wszystkie białe drzwi, ozdobione kolejnymi numerkami, są pozamykane, kryjąc za
sobą tajemnice pacjentów. Nieliczni wychodzą na zewnątrz, żeby pokazać światu,
jak bardzo ich zniszczył, doprowadzając do tego, że znaleźli się właśnie w
takim miejscu. Dla społecznych wyrzutków
i dziwaków.
Jakiś
mężczyzna siedzi na plastikowym krzesełku, rozglądając się nerwowo dookoła.
Jego sylwetka jest wyprostowana, kolana ściągnięte razem, a na nich spoczywają
dłonie. Wyraz twarz ma niepewny, przestraszony, jakby bał się, że coś zaraz na
niego napadnie. Spędził w tym miejscu już dobrych kilkanaście lat. Widział zabójstwo własnej matki.
W
najbardziej odległym kącie korytarza siedzi młoda dziewczyna. Kolana ma
podciągnięte pod brodę, a ramiona oplatają je na wysokości łydek. Czoło oparła
o nogi, a włosom pozwoliła zakryć całą swoją twarz. Co chwilę podnosi głowę,
ukazując duże worki pod oczami. Już od tygodnia znajduje się tutaj i ani razu
jeszcze nie dane jej było obejrzeć krainy Morfeusza. Kiedy tylko udawało jej
chociaż na chwilę usnąć koszmary natychmiast dawały o sobie znać. Raz biegła
przez las, uciekając przed goniącym ją stworzeniem. W pewnym momencie
złośliwość losu sprawiła, że potknęła się o wystający korzeń i upadła,
zdzierając przy tym skórę dłoni i stóp. Na szczęście lekarzom udało się ją
wybudzić. Schizofrenia, to do prawdy straszna choroba zarówno dla ciała, jak i umysłu.
Z
pokoju wyszła właśnie drobna blondyna o pustym wyrazie twarzy. Udała się w
kierunku toalety. Za nią podążała pulchna kobieta, która miała na sobie biały
fartuch, odbijający resztki światła, jakie wpadały przez brudne okna.
Dziewczyna chwyciła w lewą dłoń klamkę, dzięki czemu można było zobaczyć jej
nadgarstek w pełnej okazałości. Widniało na nim całkiem sporo czerwonych
kresek, które są pamiątką po pamiętnej nocy, kiedy to rodzice znaleźli ją
umierającą na podłodze w łazience. Wykrwawiła się wtedy prawie na śmierć, ale
na szczęście zdążyli ją uratować. Depresja
była jej najlepszą przyjaciółkom.
W
pewnym momencie drzwi jednego z pokoi otworzyły się na oścież, pozwalając
czterem mężczyznom opuścić pomieszczenie. Nieśli oni martwe ciało jednej z pacjętek,
które zapakowane w czarny worek. Carla Marquez – dziewczyna która wylądowała w
szpitalu psychiatrycznym po tym, jak jej rodzice mieli wypadek, w którym
uczestniczyła. Tylko ona go przeżyła, ale gruby sznur zmienił to około godzinę
temu. Jedna z lekarek usłyszała głośny huk w pokoju dziewczyny, ale kiedy
chciała otworzyć drzwi te zostały zablokowane od drugiej strony. No cóż, jestem
pewna, że nikt tutaj nie będzie płakał po Carli. Przecież psychicznie chorzy nie są normalnymi ludźmi.
Po
pustym już korytarzu rozniósł się szaleńczy, dziewczęcy śmiech, przerywany
pojedynczymi słowami. Mężczyzna, który cały czas siedział na krzesełku
podskoczył przestraszony i od razu uciekł do swojego pokoju. Dziewczyna,
zajmująca dotąd miejsce w kącie również postanowiła ulotnić się.
Wszyscy znali „wariatkę” która wydaje z siebie te dziwne dźwięki. Czarnowłosa
rzucała się na wszystkie strony, chcąc wyrwać się z mocnego uścisku dwóch
lekarzy. Takich napadów miała codziennie po kilka razy. Nikt nie wiedział, jak można
jej pomóc i właśnie dlatego została wysłana na pobyt w tym miejscu. Pewnego
dnia wezwano do niej również egzorcystę, ale kiedy i to nie pomogło
zrezygnowano z pomocy brunetce. Przecież
opętanym nie warto pomagać.
Gdzieś
pośród tego całego brudu i szaleństwa była ona. Niewinna, delikatna,
brązowowłosa dziewczyna. Całymi dniami siedziała w przeznaczonym dla siebie
pokoju, obserwując obrazy, przewijające się za oknem lub po prostu pusto
wpatrując się z kąta w przestrzeń. Nie krzyczała, nie bała się, płakała tylko
na początku. Wyglądała, jakby całe życie z niej wyparowało. Jednak w szatynce było
również coś z „anioła stróża”. Tylko ona dogadywała się z „Opętaną” bez
najmniejszego problemu. Jej jedynej nie bał się mężczyzna, całe dnie
przesiadujący na plastikowym krzesełku w korytarzu. Carla pozwalała tej
dziewczynie czasami wejść do swojego „więzienia”. Pielęgniarki i lekarze
chcieli z nią pracować, bo u niej terapia z każdym kolejnym dniem leczenia
dawała jakiekolwiek pozytywne oznaki. Jedynie radości życia nie udało się jej
przywrócić.
Zdarzenie,
przez które znalazła się w tym miejscu wydarzyło się równo dwa lata wstecz.
Wtedy jeszcze potrafiła się uśmiechać, miała przyjaciół i nie wyglądała, jak
cień człowieka. Jedna, przypadkowa tak naprawdę osoba; jeden mężczyzna sprawił,
że cała bajka legła w gruzach. Miał być przyjacielem rodziny, a okazał się
zwykłym skurwielem bez krzty uczuć. Pewnego dnia po prostu ją zgwałcił – bez
najmniejszych oporów. Nie pomogły piski i błagania bezbronnej szatynki.
Płakała, tak bardzo płakała, kiedy bezczelnie obmacywał trzęsące się ze strachu
i obrzydzenia ciało dziewczyny. Bezceremonialnie błądził ręką pod jej zadbanymi
ubraniami. Właśnie wtedy jakaś część brązowowłosej umarła i już nigdy miała się
nie odrodzić.
Dziś
jest już wszystko w porządku. To znaczy tak twierdzą wszyscy dookoła, nie
zdając sobie sprawy, że wspomnień z umysłu dziewczyny nie da się usunąć i z
każdym kolejnym dniem, kiedy tylko wróci do tamtych zdarzeń, one palą, jak
rozgrzany metal przyłożony do ciała. Nie prawdą jest, że czas leczy rany; on
tylko uczy z nimi żyć. Nie pieką już tak bardzo, jak na początku, ale w dalszym
ciągu nie zostały zasklepione do końca.
Z
obojętnym wyrazem twarzy odwróciła się w kierunku drzwi, kiedy usłyszała ciche
skrzypnięcie, oznajmiające ich otwarcie. Ujrzała uśmiechającą się do niej
delikatnie kobietę w białym fartuchu. Dobrze wiedziała, po co przyszła.
Szatynka z cichym westchnieniem podniosła się z łóżka i powędrowała w kierunku
wyjścia z pokoju. Opuściła go pierwszy raz, odkąd Marquez odebrała sobie życie.
To był dla niej pewnego rodzaju cios, ponieważ dziewczyny chyba zdołały się
polubić. Wymusiła na twarzy sztuczny uśmiech, poprawiając ramiączko sportowej
torby, w której miała wszystkie swoje rzeczy, towarzyszące jej od dwóch lat.
Zmrużyła lekko oczy, wychodząc na korytarz. Resztki, jakie zostały po lampach
zdołały ją oślepić. Zamrugała kilkakrotnie, starając się przywrócić normalną
ostrość widzenia. Zagryzła dolną wargę, widząc dziewczynę przechadzającą się w
te i z powrotem po brudnej podłodze. „Opętana” miała nieodgadniony wyraz twarzy
i cały czas pocierała swoje ramiona. Kiedy jej wzrok padł na szatynkę źrenice
zmniejszyły się, a całe ciało zadrżało. Dziewczyna wręcz rzuciła się na nią, z
całej siły przytulając do siebie. Nie miała bladego pojęcia, o co jej chodzi,
ale kierowana dziwnym impulsem zaczęła gładzić ją po plecach.
- Nie zostawiaj mnie tutaj samej.
Tylko ty wiesz, że ja jestem normalna na inny sposób. Madeleine proszę, zostań
ze mną! – Krzyczała, a w jej błękitnych oczach zatańczyły szkliste iskierki,
aby po chwili dwie, słone krople mogły spokojnie spłynąć po bladych policzkach
dziewczyny.
Szatynka
zacisnęła wargi w wąską kreskę, dotykając delikatnie dłońmi skóry twarzy
„Opętanej”. Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech. Mimo wszystko lubiła tę
dziewczynę i uważała w głębi duszy, że to miejsce bardziej doprowadza ją do
szaleństwa, aniżeli gdyby przebywała w normalnym domu. Pokręciła przecząco
głową, chcąc wyrzucić z niej wszystkie zbędne myśli.
- Spokojnie, Adrianna. Jestem pewna,
że w końcu oni również to zrozumieją i będziemy mogły spotkać się na wolności.
– Zapewniła aż nazbyt gorliwie szatynka, przyciągając dziewczynę do siebie.
Ta
ufnie wtuliła się w drobne ciało Madeleine, pozwalając aby kolejne spazmatyczne
szlochy co chwilę nią wstrząsały. Nie dane im jednak było dłużej pozostawać w
takiej pozycji, ponieważ lekarze odciągnęli „Opętaną” i, mimo jej głośnych
protestów, zamknęli w pokoju. Szatynka pomachała przed siebie, chociaż
wiedziała, że jej „znajoma” tego nie zobaczy. Z cichym westchnieniem
powędrowała w kierunku pękniętych, szklanych drzwi. Pchnęła jej z całej siły
zaraz po tym, jak usłyszała piknięcie, oznaczające ich otwarcie. Kiedy
do jej uszu dobiegł dźwięk zamykania się ich, uśmiechnęła się do siebie delikatnie. Po raz
pierwszy od dwudziestu miesięcy może opuścić swoje więzienie. Tak właśnie się
tam czuła; jak normalny więzień. Ruszyła przed siebie, stawiając niepewne
kroki. Czuła na sobie spojrzenie ludzi, siedzących w poczekalni do zupełnie
innego oddziału. Nie zwracała jednak na nich uwagi. Czuła w brzuchu budzące się
do życia motyle, przez które po całym jej ciele przechodził przyjemny dreszcz.
Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i będzie mogła zobaczyć świat na żywo. Nie
przez zabrudzone, starannie okratowane okno; tylko bez jakichkolwiek przeszkód.
Na ostatniej prostej jej szybki chód zamienił się w bieg, a z twarzy nie
schodził radosny uśmiech. Po raz pierwszy od dwudziestu miesięcy poczuła
prawdziwe szczęście. Pozwoliła mu wypełnić całe swoje wnętrze. Zwolniła, prawi
stając w miejscu, żeby drzwi zdążyły jej się otworzyć. Była strasznie
niecierpliwa, a sekundy dłużyły jej się niemalże do długich godzin. Chciała już
być na zewnątrz.
Kiedy
tylko szkło ustąpiło jej z drogi od razu wybiegła na zewnątrz, nie zwracając
uwagi na zdziwionych lub uśmiechających się kpiąco ludzi. Żaden z nich nie
wiedział, jakie piekło przeżyła na oddziale psychiatrycznym, a co za tym idzie
– żaden z nich nie miał najmniejszego prawa jej oceniać. Zacisnęła drobną dłoń
na szerokim pasku od sportowej torby i zamknęła oczy, kiedy jej małe stopy,
obute w cieliste balerinki dotknęły czerwonej kostki brukowej. Nie panowała
zupełnie nad swoimi ruchami. Była tak szczęśliwa, że po jej policzkach zaczęły
spływać ciepłe łzy. Uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. Przeszła kilka
kroków dalej, rozkładając po woli ręce i kręcąc się powolutku dookoła własnej
osi, stając na palcach. Każdy krok szatynki stawiany był z niesamowitą
delikatnością, jakby unosiła się w powietrzu. Ciepły wiatr zawiał, muskając jej
bladą twarz, na którą niepostrzeżenie wstąpiły dwa, czerwone rumieńce. Zaśmiała
się, łapiąc w dłonie sukienkę, która została podwiana do góry. Nie przestawała
się jednak kręcić. Była taka szczęśliwa.
- Panno Davies. – Usłyszała ciepły
głos znanego jej człowieka. Odwróciła się w jego kierunku. Skinęła lekko głową
na przywitanie i ocierając wierzchami dłoni policzki udała się w kierunku
czarnego samochodu, którym miała w końcu wrócić do domu i zacząć życie od
początku. Jako nowa Madeleine Davies.
~*~*~*~
~*~*~*~
Po raz trzeci … Witam was na nowym blogu z
opowiadaniem o One Direction.
Szczerze powiedziawszy, to nie mam pojęcia, co
powinnam tutaj napisać.
Może, że zapraszam wszystkich do czytania i że
rozdziały pojawiać się będą ran na swa tygodnie. Tak wiem, może mnie za to
zabić, ale ja po prostu chcę, żeby jakkolwiek one wyglądały.
Jak już gdzieś wspominałam to opowiadanie, to
będzie totalna deprecha xD
No, ale przekonacie się w trakcie czytania xD
Jak na razie, to chyba by było na tyle …
Pozdrawiam, Jes. xx
P.S. Co powiedzie na opowiadanie z Larrym?
świetne opowiadanie!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że w ogóle będziesz dodawać, ale szkoda, że tak rzadko. A co do Larrego to chyba bym tego nie czytała.
Weny i Jeszcze raz weny.
Już nie mogę doczekać się pierwszego rozdziału! Prolog jest genialny! :) xx @xxhemmings69
OdpowiedzUsuńChyba po raz pierwszy czytam blog z taki...pomysłem. Ten pomysł z psychiatrykiem - genialny! Już nie mogę się doczekać pierwszego rozdziału.
OdpowiedzUsuńGenialny prolog. Już nie mogę się doczekać pierwszego rozdziału :)
OdpowiedzUsuńCo do Larry'ego, rób jak chcesz, mi to nie przeszkadza, a czasami tak jest nawet ciekawiej. Weny Ci życzę :**